wtorek, 29 stycznia 2013

Pięknie było ...

 Przez kilka ostatnich dni mieliśmy przecudną aurę.

   A wszystko za sprawą marznącego deszczu, który sprawił że świat pokryła lodowa polewa.

  No fakt faktem, że to zjawisko było też trochę kłopotliwe i niebezpieczne ( linie energetyczne nie wytrzymywały pod ciężarem lodu, widziałam na drodze wyrwane z korzeniami drzewo ) nie mniej krajobrazy w tych dniach były przecudne.

Kiedy zaświeciło słońce, było jak w bajce, każda gałązka, igiełka mieniła się lodowym blaskiem.

Moje zdjęcie wprawdzie nawet w połowie nie odzwierciedlają tego cudu ale zamieszczam :


.











No pięknie było ..... ale dziś się roztopiło

piątek, 25 stycznia 2013

Uff, co za ulga, że to już weekend.
Potrzebuję odpoczynku.
Stres ostatniego weekendu, wychodzi ze do dziś.
Tym razem ja mam powikłania postresowe. Od poniedziałku boli mnie serce. Nie tak żeby cały czas i nie jest to jakoś specjalnie silny ból. Ale jednak. I mam absolutną pewność, że jest to efekt stresu jakiego doznałam ostatnio.
Mniejsza o to ...
Wiktor ( chwalić niebiosa ) jest już całkiem zdrowy. A ja doświadczona czarnymi scenariuszami  z przed kilku dni, wprost delektuję się stanem spokoju, zdrowia i brakiem problemów natury medycznej ( moje słabe serce jakoś przy tym nie bardzo zaprząta mi głowę ).
Jutro sobota jakich wiele ale już tak bardzo przeze mnie wyczekiwana.
Późne śniadanie i kreskówki z dziećmi ( nasz ulubiony kaczor Daffy ). I dalsza odmiana przez przypadki słowa "odpoczynek" czyli sprzątanie, pranie, gotowanie itd.
Rozbieranie choinki ? Oh, God ! Nie cierpię tego, a wygląda na to, że jutro muszę się wreszcie za to zabrać. Cóż za paradoks : o ile ubieranie choinki lubią prawie wszyscy, o tyle jej rozbierania nie lubi nikt.

I tą genialną i bardzo odkrywczą myślą  zakończmy już może tą porywającą, bogatą w treść epistołę.

Uciekam spać .... a jeśli nie usnę ( na co mam ogromną nadzieję ) poczytam sobie trochę gdyż mam dwie świetne książki.

Pa.

sobota, 19 stycznia 2013

Z życiorysu wyrwane

Jeszcze tydzień temu pozwoliłam sobie na żartobliwą opowiastkę o naszych stanach chorobowych a dziś znowu będzie o tym samym lecz zdecydowanie już bez humoru, nawet czarnego.
Moje dwa ostanie dni mogę śmiało zakwalifikować do tzw. "wyrwanych z życiorysu".
Przeżyłam prawdziwy koszmar.
Zaczęło się niewinnie, po części pisałam już o tym w poprzedniej notce.
Wiktor przeszedł swoją chorobę całkiem łagodnie, później przez dwa dni nic się nie działo, był zdrowy. Po czym zaczął  lekko gorączkować ale ciągle jego stan był całkiem niezły. Do momentu aż w środę wieczorem  zaczął się uskarżać na ból nóg, a w nocy obudził się na siku ( należy do tych których każdej nocy budzi potrzeba ) a nogi odmówiły mu posłuszeństwa.  Łudziłam się jeszcze, że to chwilowe.
Jednak rano obudził mnie widok czołgającego się na kolanach i płaczącego dziecka.
Nie potrafił zupełnie wstać, zrobić choćby jednego kroku, podtrzymując się rękoma, nie utrzymał ciężaru ciała na stopach nawet na sekundę.
Byłam przerażona, w głowie szalało mi milion czarnych myśli. Pojechaliśmy z nim do lekarki, która orzekła, że to grypa. Ze względu na niewładne nogi miała też  podejrzenie pogrypowego zapalanie opon mózgowych, ale ze względu na to, że Wiktor nie miał żadnych innych objawów tej choroby szybko to wykluczyła.
Kazała mi codziennie do siebie dzwonić i informować o stanie dziecka.
Jego grypa przebiegała całkiem łagodnie, czuł się nieźle nie licząc jednego bardzo poważnego objawu, jakim była niemoc w nogach.
Byłam bardzo zaniepokojona ale miałam nadzieję, że to szybko minie. 17 letnia córka mojej koleżanki z pracy parę dni temu też miała dokładnie tak samo - w czasie choroby nogi zupełnie odmówiły jej posłuszeństwa. Ten stan trwał u niej 1,5 doby, a później zupełnie ustąpił, więc ciągle żyłam nadzieją, że i u Wiktora tak będzie.
Tymczasem minęła druga doba a dziecko nawet na chwilę nie ustało na nogach. Zaczynałam popadać w rozpacz, panikę, załamanie. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca, nie jadłam, nie spałam, popłakiwałam po kątach. Wiktora niedowład dotyczył wyraźnie stawów skokowych. Kolana były całkiem sprawne, tak, że mógł się przemieszczać na kolanach lub czworakach.
Kiedy dzwoniłam do lekarki pierwszy raz, poinformowała mnie, że jeśli do następnego dnia ten stan nie ustąpi, mam przyjechać po skierowanie do szpitala i dziecko trzeba będzie przebadać pod kątem neurologicznym. Nie spałam przez całą noc modląc się, żeby rano obudził się i staną na nogi ( tak było w przypadku koleżanki córki ).
Niestety rano przełom nie nastąpił.
Zadzwoniłam do lekarki, która stwierdziła, że definitywnie nie ma już co czekać tylko mam przyjechać po skierowanie do szpitala.  Zaczęłam pakować torbę. Zadzwoniła koleżanka z pracy, która przekazała mi rady córki. Mianowicie takie, że musi się przełamać i mimo bólu musi próbować wstać, bo inaczej się nie uda. Wiktor początkowo w ogóle nie chciał się zgodzić, wszystkie poprzednie próby kończyły się bólem, więc bronił się przed tym. Jednak naprzeciwko widma szpitala, które zmaterializowało się już całkiem w postaci spakowanej torby, zgodził się na małą próbę powstania z przytrzymaniem się łóżka. Ustał na wykrzywionych nóżkach kilka sekund.  Potem wspierając się robił pierwsze pokraczne kroczki. Po wielu próbach z podtrzymaniem, puścił łóżko. I udało mu się zrobić 3 kroki bez wspierania. Coraz więcej i więcej kroków, po czym zaczął chodzić, aby już po chwili pokazać nam, że potrafi też chodzić po schodach, skakać, biegać.
Nie jesteście w stanie wyobrazić sobie mojej euforii. Krzyczałam na całe gardło chwaląc każdy kroczek, podnosząc go i całując. Płakałam ze szczęścia, biegałam z telefonem dzwoniąc do całej rodziny i krzycząc do słuchawki "jest przełom - CHODZI !!! Rzucałam się na szyję mężowi, Pusi, a nawet teściowej :)
Nie przypominam sobie żebym kiedykolwiek w życiu doznała większej chwili takiego czystego szczęścia i euforii.
Po setkach czarnych scenariuszy, które zdążyły przesunąć mi się przez głowę przez te 2,5 doby chwila kiedy Wiktor zaczął stawiać swoje pierwsze kroki była czymś absolutnie niesamowitym.

Te dwa dni były dla mnie strasznym doświadczeniem, patrzę w lustro i mam wrażenie jakbym się przez to postarzała.  Na szczęście Wiktor stanął na nogi i będzie już dobrze.
Nigdy nie sądziłam, że euforię pierwszych kroków można przeżyć dwa razy w odniesieniu do tego samego dziecka.

Motto ?
Chodzenie - mała rzecz a cieszy :)
Motto 2 ?
Grypa - może być nieobliczalna.

niedziela, 13 stycznia 2013

sztafeta

No jestem, jestem.
Żyję.
... ledwo co wprawdzie ale jednak.

A było tak :
Najpierw przywlekł choróbsko mąż, który jak to na prawdziwego mężczyznę przystało chorował z godnością, użalając się ile wlezie.
Potem złapał pierwszy dzieć.
A że pierwszy dzieć jest czymś w rodzaju terminatora jeśli o choroby chodzi, to przebieg choroby był taki, że 2 razy na dzień kichnął ( o dokładnie kichnęła ).
Rozwijając przy okazji temat odporności Pusi, to muszę przyznać, że nigdy jeszcze nie spotkałam a nawet nie słyszałam o takim dziecku, które w ogóle nie choruje.
Jeszcze całkiem niedawno przy okazji szczepienia pytała mnie co właściwie robi się u lekarza. No bo niby skąd miałaby wiedzieć, skoro ostatnio była tam pewnie jeszcze jako nieświadomy maluch.
No więc jeśli już Pusia coś załapie to wygląda to tak, że kichnie 1-2 razy dziennie i jest to cały stan objawowo-chorobowy.
Ze mną niestety było już trochę gorzej. Byłam trzecia w naszej rodzinnej sztafecie chorobowej.
No i miałam najbardziej przehuśtane ze wszystkich. Katary, kaszle, gorączki do 39 stopni, bóle kości i tym podobne przyjemności.
Odleżałam swoje. Skromnie, bo skromnie 2 dni tylko, ale wystarczyło bo jestem prawie jak nowa nie licząc nosa szorstkiego jak tarka od ciągłego wycierania.
Na koniec podałam dalej do Wika, który na szczęście odchorował swoje bardzo szybko i niekłopotliwie, dysponując bardzo skromniutkim w porównaniu do mojego zestawem objawów.


No i tym sposobem sztafetę możemy uznać za zakończoną.

Taką bynajmniej mam nadzieję.